Robert Gadocha
1imię i nazwisko:                           Robert Gadocha

data urodzenia:                           1946.01.10

miejsce urodzenia:                       Kraków



najczęstrza pozytcja na boisku:   napastnik

ilość rozegranych meczy w reprezentacji: 62



wychowanek klubu:                     Garbarnia Kraków

przebieg kariery sportowej:        

Garbarnia Kraków 1957-65
Wawel Kraków 1965-66
Legia Warszawa 1966-75
FC Nantes 1975-77
Chicago Sting 1978
Hartford Hellios 1980-82
Sarasota Venice 1992-95
 



















Dwukrotny mistrz Polski z Legią (1969 i 1970), dla której zagrał 206 meczów i strzelił 72 gole, zdobywca Pucharu Polski 1973. Złoty medalista olimpijski z Monachium '72, brązowy medalista mistrzostw świata Niemcy '74, w reprezentacji Polski 66 meczy i 20 goli. W latach 70. uważany za najlepszego lewoskrzydłowego świata. Pierwszy polski piłkarz, który otrzymał zgodę na profesjonalny kontrakt na Zachodzie. Pseudonim boiskowy "Piłat".

Poniższy tekst autorstwa Paweł Zarzeczny, Historia Polskiej Piłki Nożenj, 6

Był najlepszym lewoskrzydłowym świata lat 70., niezrównanym dryblerem i strzelcem. Brylował na dwóch najwspanialszych dla polskiej piłki imprezach. Na igrzyskach olimpijskich Monachium'72 i w finałach Mistrzostw Świata 74. Byt pierwszym polskim piłkarzem, który legalnie podpisał kontrakt w zachodnim klubie zawodowym. O niebywałej popularności tego piłkarza świadczy jedna tylko anegdota.
Rozmawia młode małżeństwo, spodziewające się dziecka: "Jak urodzi się syn, damy mu na imię Robert. A jak będzie córka, to Gadocha".

W 1972 roku Polska odniosła ogromny sukces zwyciężając na olimpijskich igrzyskach w Monachium. Czy nie była to jednak impreza niskiej rangi, dla amatorów?

ROBERT GADOCHA: My piłkarze mieliśmy świadomość, że na olimpiadach nie ma najlepszych zawodowych piłkarzy i że ta rywalizacja jest trochę nie fair, jakaś taka nieuczciwa. Że grają, amatorzy z krajów zachodnich i my, socjalistyczni zawodowcy. Nikt z nas więc nie uważał, że podbijamy cały świat. Ale mistrzostwo wschodniego bloku dowodziło wysokiej klasy zespołu. Wygrane z Bułgarami, Rosjanami czy Węgrami to były triumfy nad światowa, czołówka...

Z jakimi nadziejami jechaliście na igrzyska?

Najpierw to trzeba się było na nie zakwalifikować. Żeby to zrobić ograliśmy najpierw Grecję 7:0 i 1:0, a potem dwukrotnie po 2:0 z Hiszpania.. Kluczowe były jednak mecze z Bułgaria....

Zaczęliście od wyjazdu na mecz do Starej Zagory, po którym przez lata na każdego nieuczciwego sędziego w Polsce mówiono "Padureanu".

Zgadza się. Bo Rumun o tym nazwisku sędziował wprost haniebnie. Przy prowadzeniu Polski 1:0 najpierw wyrzucił z boiska kapitana zespołu Lubańskiego, gdy ten protestował przeciwko wymyślonemu karnemu. Potem Padureanu nie uznał prawidłowego gola Banasla. Okantował nas tak, że przegraliśmy 1:3, choć Bułgarzy strzelili zaledwie jednego prawidłowego gola, a my dwa. Zrewanżowaliśmy się im w Warszawie lejąc ich 3:0 po dwóch trafieniach Bana-sia i jednym Marxa. Ale to wciąż było mało, bo rywale mieli lepszy bilans bramkowy. No i został im jeszcze mecz ze słabymi Hiszpanami, który teoretycznie powinni wygrać.

Dopisało Wam szczęście...

Szczęście jest w sporcie nieodzowne, pomagało nam zresztą, wiele razy. Bo oto znakomity mecz rozegrał Hiszpan Santillana, późniejsza gwiazda Realu Madryt, który sam w jakiś tajemniczy sposób zremisował z Bułgarami 3:3.

Jak wyglądała wówczas polska reprezentacja?

Trenerem był pan Kazimierz Górski, wcześniejszy opiekun "młodzieżówki", który znał nas chyba lepiej nawet niż własne dzieci. A silą drużyny było wykorzystanie w niej zgranych formacji klubowych Legii i Górnika, wtedy klubów o europejskiej renomie i takich że wynikach. Kostka, Gorgoń, Szołtysik czy Lubański z Zabrza, Ćmikiewicz, Deyna Gadocha z Warszawy... Myśmy się znali na pamięć. I chcieliśmy osiągnąć. O pieniądzach się nie mówiło. Tylko o tym, żeby może wejść na tych igrzyskach do pierwszej czwórki, jakiś medal zdobyć, choćby brązowy.

Zaczai pan turniej od potężnego uderzenia. Trzy gole w meczu z Kolumbią wygranym 5:1, dwa kolejne z Ghaną, którą pokonaliśmy 4:0...

Faktycznie, po dwóch meczach miałem już pięć goli, a przecież cudem dostałem się na te igrzyska. Przeć turniejem zerwałem torebkę stawową. Wszyscy mnie przekreślili. Ale nie Górski. On mimo kontuzji powołał mnie na zgrupowanie do Zakopanego. I cafy czas powtarzał, żebym się nie poddawaj tylko ćwiczył. Nie mogłem trenować z drużyną, ale sobie gdzieś tam z boku truchtałem. A Górski mówił: "Ty Robciu wiesz co masz robić".

Przed wyjazdem na igrzyska Polska zagrała sparing z Polonią Bytom, przegrany 0:3. "wysłać na igrzyska Polonię!" - drwili kibice...

Tak było, ale przecież liczyły się wyniki dopiero na igrzyskach, a nie w sprawdzianach. I od razu były znakomite. Jak ograliśmy Kolumbię i Ghanę, to już było wiadomo, że zajdziemy wysoko. Tym bardziej, gdy w trzecim meczu, po dwóch golach Jurka Gorgonia ograliśmy 2:1 NRD. Mieliśmy szacunek do klasy tych graczy, takiego Streicha na przykład. I wygrana z nimi bardzo się liczyła.

Spudłował pan wtedy karnego...

Tak, marzył mi się szósty gol i przedobrzyłem. Położyłem bramkarza w jednym roku, kopnąłem do drugiego i nie trafiłem. A trzeba wiedzieć, że w karnych byłem dotądniezawodny i mnie właśnie pan Górski wyznaczył do strzelania jedenastek jako pierwszego, przed Kaziem Deyna i Włodkiem Lubańskim! Ale skoro spudłowałem, kolejna, jedenastkę, przeciw ZSRR, strzelał już Kazio.

Ten mecz uznano za najważniejszy?

Bo taki był. W półfinałach straciliśmy punkt remisując 1:1 Duńczykami. I ze Związkiem Radzieckim musieliśmy wygrać. Tymczasem całe pół meczu widać było że rywal jest dużo silniejszy. Słynny Błochin strzela nam gola, miał okazje do następnych...

A jednak wygraliście?

Znów szczęście. Bo w przerwie mecz został na jakiś czas wstrzymany. Palestyńscy terroryści zrobili zamach w wiosce olimpijskiej i zastanawiano się czy igrzysk w ogóle nie zakończyć. Siedzieliśmy w szatni, zdawaliśmy sobie sprawę, że to już koniec i nawet odczuwaliśmy pewną ulgę, że nie przegraliśmy. Że gdyby turnieju nie przerwano, to dopiero byśmy wszystkim pokazali!
No i nagle sędzia mówi, że jednak gramy dalej. Wychodzimy na boisko. I co widać? U Rosjan przez tę przerwę całą koncentrację trafił szlag. To nie był ten sam zespół. A nam zaczęty zazębiać się akcje. Jedenaście minut przed końcem Deyna strzelił Rudakowowi karnego, a trzy minuty przed końcem dobił ich Zyga Szołtysik. To była wspaniała, zespołowa akcja.

Może pan ją przypomnieć?

Prowadziłem piłkę po lewym skrzydle, drobnym kroczkiem. Nagle przyspieszyłem na paru metrach, wbiegłem w pole karne i wycofałem piłkę do Lubańskiego. Ten był na miejscu, ale zamiast strzelać, sprytnie zatrzymał piłkę. I nadbiegający Zyga Szołtysik kropnął w sam róg. To była filmowa akcja, na pamięć, pokazująca zgranie zawodników. No i ona praktycznie dała nam awans do olimpijskiego finału.

W finale czekali na Polaków Węgrzy, obrońcy olimpijskiego złota, chyba uważani za faworytów?

Absolutnie. To byli piłkarze na niebywale wysokim poziomie. Ale szczęście dopisało nam jeszcze raz. Oto przed finałem spadł w Monachium rzęsisty deszcz. Mokra, błotnista nawierzchnia zawsze wyrównuje szansę. Toczyliśmy z Madziarami znakomity mecz. Ale nadeszła chyba 42 minuta i Kazio Deyna, wyprowadzając piłkę spod bramki podał ją prosto Węgrowi Varadiemu. A ten nie namyślając się pomknął z nią na bramkę i pokazowo oszukał Kostkę. Udawał, że chce centrować, a huknął w krótki róg. Na przerwę zeszliśmy podłamani.

Świadkowie twierdzą, że to pan miał wtedy najwięcej do powiedzenia...

Tak było. W szatni panowała śmiertelna cisza. Coś mi podpowiadało, że trzeba rozmawiać, że trzeba się zmobilizować, że jeszcze nie wszystko stracone. Pamiętam co powiedziałem: "Panowie, zostało 45 minut gry. A drugie takie 45 minut może się długo nie powtórzyć".

Pomogło?

Nadzwyczajnie. Wyszliśmy po przerwie z wiarą. A kiedy Deyna po fenomenalnej akcji okiwał dwóch obrońców i zza pola karnego, takim fantastycznym strzałem w sam róg pokonał Gecziego, szansę się wyrównały. Kazio, z którym graliśmy razem wiele lat zawsze imponował mi niebywałym opanowaniem, zimną krwią, oceną sytuacji na boisku. Proszę sobie przypomnieć kolejną akcję. Deyna przewidział, że przy wyjściu do wysokiej piłki Geczi może zderzyć się ze swoim obrońcą. Wymyślił nawet gdzie spadnie piłka i oczywiście na nią czekał. Po czym objechał zdziwionego bramkarza i najspokojniej w świecie wtoczył futbolówkę do pustej bramki. On sam wygrał nam ten mecz. Ja igrzyska zacząłem z wysokiego tonu, a Deyna skończył. A satysfakcja była tym większa, że i on, i ja to w końcu była nasza Legia. Choć kapitanował Włodek Lubański z Górnika, zawodnik o największym wśród nas autorytecie, to igrzyska zdominowali legioniści. Deyna został królem z 9 golami, ja z 5 - wicekrólem.

Były medale, hymny. I co jeszcze?

Władze nie wiedziały za bardzo jak nas nagrodzić. Wymyślono Dzień Piłkarza, który miał upamiętnić datę 10 września. Ze spraw bardziej przyziemnych dostaliśmy po 8 tysięcy złotych. To byty dwie ówczesne pensje inżyniera. Ja kupiłem sobie auto BMW, najlepsze w Warszawie.

Na czym polegała tajemnica sukcesów Górskiego? Graliście już u innych trenerów, bez powodzenia...

On budował atmosferę na wzajemnym zaufaniu. Czasem przymykał oczy na różne nasze wybryki, bo wiedział, że my zawodnicy zawsze pójdziemy za nim.
I nie mylił się. Miał nosa do ludzi.

Czy olimpijski sukces odbił się konkretnymi ofertami dla piłkarzy?

Oj tak. I to wspaniałymi. Ja miałem ofertę z Realu Madryt, jego działacze tygodniami przesiadywali w warszawskim hotelu Grand próbując jakoś mnie z Polski wykupić. Chodził za mną Bayern Monachium, na każdym wyjeździe kontaktował się ze mną ktoś z tego klubu, sugerował przejście. Zawsze odpowiadałem, że najpierw niech załatwią sprawę legalnie, że nie będę uciekał jak inni, po kryjomu.

I w końcu pan postawił na swoim...

Ale po paru latach dopiero, gdy po mistrzostwach świata w 1974 roku dostałem zgodę na wyjazd do francuskiego FC Nantes. Byłem pionierem, żaden piłkarz przede mną nie wyjechał do zawodowego klubu, dopiero po mnie był Lubański. A czemu Francja? Bo Francję lubił pierwszy sekretarz partii Gierek. Dla władz mogłem jechać tylko tam. A za żadne skarby do Niemiec, bo uważali je za hitlerowskie. A propos tego Nantes...
Któregoś pięknego dnia francuska prasa napisała: "Gadocha do Juventusu Turyn, a na jego miejsce w Nantes - Kevin Keegan". Proszę sobie wybrazić, że ten wielki piłkarz, dziś trener Anglii miał kiedyś załatać dziurę po Gadosze! Ale na swojej pozycji to ja byłem najlepszy w świecie.

Czy złoto w 1972 oznaczało, że dorobiliśmy się światowej drużyny?

Niezależnie od dyskusji o amatorach i zawodowcach, myśmy w tej żelaznej kurtynie socjalizmu otworzyli małą furtkę. I już wtedy byli tacy, co nas dostrzegli.
Wielki Johan Cruyff powiedział w 1972 roku, że za dwa lata trzecie miejsce na mistrzostwach świata wywalczy Polska! Dziennikarze śmiali się. Tymczasem Cruyff dał dowód geniuszu, który potem zrobił z niego wybitnego trenera. On już w Monachium dostrzegł to, co dwa lata później zobaczył cały świat. Że Polacy potrafią grać naprawdę wspaniale. Jeśli chcą.

 



                            
 

Projekt graficzny Positive Design Przemysław Półtorak.
Opieka Krzysztof Baryła.
Wszelkie prawa zastrzeżone 2007 r.