Grzegorz Lato
1imię i nazwisko:                           Grzegorz Lato



data urodzenia:                           1950.04.08



miejsce urodzenia:                       Malbork







najczęstrza pozytcja na boisku:   napastnik



ilość rozegranych meczy w reprezentacji: 100







wychowanek klubu:                     Stal Mielec



przebieg kariery sportowej:       
Stal Mielec 1962-80
KSC Lokeren 1980-82
Atlante meksyk 1982-84
Polonia Hamilton 1984-91
 



            
 







          

 

Poniższy Artykuł o Grzegorzu Lacie autorstwa Pawła Zarzecznego - Historia Polskiej Piłki Nożnej, album 8

Urodził się w 1950 roku w Malborku. W dzieciństwie Grzegorz przewędrował z rodziną całą Polskę - od Malborka przez Ligotę koło Opola az po Mielec, gdzie jego ojciec znalazł pracę w fabryce samolotów.

Tam w 1962 roku Lato zapisał się do Sta­li, z którą dwukrotnie zdobył mistrzostwo Polski (1973 i 1976), a raz grał w finale Pucharu Polski (ze Śląskiem 0:2 w 1976). Dwukrotnie król strzelców ligi - 1973 i 1975 (13 i 19 goli). W sumie w lidze grał 272 mecze, w których zdobył 111 bramek. Po wyjeździe z Polski reprezentował m. in. belgijski Lokeren, meksykańską Atlantę i Polonię Hamilton z Kanady.

W reprezentacji Lato debiutował w 1971 roku (z Hiszpanią), rozegrał w niej rekor­dową liczbę 104 spotkań (do 1984), a strzelił 45 goli (drugi wynik w historii, po Lubańskim). Był mistrzem olimpijskim 72, wicemistrzem 76, zdobywał z reprezenta­cją Polski trzecie miejsca na MŚ 74 (trener Kazimierz Górski) i MŚ 82 (Antoni Piechniczek).
W 1974 roku w Niemczech zyskał największy laur jako piłkarz, zostając kró­lem strzelców mundialu z 7 golami. Jako pierwszy i jedyny Polak w historii mistrzostw świata. Po zakończeniu kariery Lato był trenerem (m. in. w Stali, Olimpii Poznań i Amice Wronki). Mieszka w ukochanym Mielcu.

W 1974 roku Grzegorz Lato został królem strzelców mistrzostw świata. Dwadzieścia lat później w swojej znakomitej książce "Lato", napisanej we współpracy z Maciejem Polkowskim, przypomniał najważniejsze zdarzenia z pamiętnych Mistrzostw Świata. Oto fragmenty, najważniejsze dla historii polskiej piłki nożnej...

W nieznane



Dla mnie byty to pierwsze, największe, niezapomniane przeżycia. Mając 24 lata - ja, napastnik Stali Mielec - pojechałem w 1974 roku na finaty mistrzostw świata. Wcześniej znało się tę imprezę wyrywkowo, z transmisji telewizyjnych, lecz oczywiście to zupełnie co innego.
Przed wyjazdem do Niemiec nasze notowania stafy niesłychanie nisko - nikt nie dawał nam szans, że cokolwiek tam zdziałamy. Nie tylko kibice, ale również fachowcy. Nawet wśród działaczy PZPN panowały nastroje jedziemy, bo jedziemy... Wiadomo było przecież, że w grupie eliminacyjnej mamy takie potęgi jak Włochy i Argentyna.
Piłkarze z Ameryki Południowej grali przed mistrzostwami parę spotkań w Europie. Między innymi zremisowali z Anglikami na Wembley 2:2, a mogli wygrać. Mówiono więc, że z grupy wyjćą Włochy i Argentyna, zaś Polska i Haiti są do odstrzału. A już w ogóle nawet przez myśl mi nie przeszło, że będę wyjeżdżał z Niemiec jako król strzelców finałów.
Jechaliśmy w nieznane. Praktycznie nikt nie wiedział, co jest właściwie grane. Człowiek był taki podenerwowany.

Argentyna



Najważniejszy był pierwszy mecz z Argentyny. Wyszliśmy spięci, ale niesłychanie zmobilizowani. Pamiętam do dzisiaj stojących w tunelu Argentyńczyków. Patrzyli na nas z góry, wyluzowani, jakby już było po meczu, jakby już byli zwycięzcami.
Nie spodziewałem się że już w 7 minucie argentyński bramkarz zrobi mi taki wspaniaty prezent. Robert Gadocha wykonał rzut rożny. Bramkarz zdołał złapać piłkę, uczynił to jednak nieprecyzyjnie i stojący obok niego Perfumo wybił mu ją z rąk wprost... na moją nogę. Uderzyłem leciutko - tyle, żeby wpadła do bramki. Prowadziliśmy 1:0...
Dwie minuty później, po strzale Andrzeja Szarmacha prowadziliśmy już 2:0. I taki wynik utrzymywał się aż do 61 minuty, kiedy Heredia zdobył gola. Chyba nikt nie przypuszczał, że przeprowadzimy udany kontratak. Po sfaulowaniu Zygmunta Maszczyka wykonujący rzut wolny Kazimierz Deynma wyłożył piłkę nadbiegającemu Jerzemu Gorgoniowi, który pięknie strzelił, jednakże wprost w bramkarza.
I znów argentyński bramkarz Carnevali popełnił błąd. Wyrzucił piłkę po przekąt­nej do lewego obrońcy - w tym samym momencie i ja ruszyłem w kierunku rywala, ale interesowała mnie wyłącznie piłka. Zgarnąłem mu ją sprzed nosa i "pojechałem" w kierunku bramki. Poczułem, że Argentyńczyk próbuje mnie złapać za koszulkę. Wygiąłem się do przo­du i myślałem tylko o tym, by jak najszyb­ciej wbiec na pole karne. Tam mógł mnie łapać - byłoby z pewnością, "wapno" (jedenastka).
Carnevali wyszedł nieco z bramki, stał oddalony o metr od lewego słupka. Chyba myślał, że podam piłkę do nadbie­gającego środkiem Szarmacha. Kiedy argentyński bramkarz wykonał lekki ruch w prawo, strzeliłem mocno pod poprzeczkę. Prowadziliśmy 3:1. Wiedziałem, że tego meczu już nie przegramy. Ostatecznie skończyło się na zwycięstwie 3:2.

Haiti



Po wygranej z Argentyną mieliśmy już dwa, jakże cenne punkty. Następnie czekał nas mecz z Haiti. Egzotyczni piłkarze w swoim pierwszym występie ulegli jedenastce Italii 1:3, Wiadomo więc było, że jak pokonamy Haiti, to praktycznie jesteśmy w drugiej rundzie. Na ciemnoskórych rywali wyskoczyliśmy jak zgłodniałe psy i przez kwadrans nic nam nie szło. Siedliśmy na nich, ale za szybko chcieliśmy strzelić tę pierwszą bramkę. Wreszcie udało mi się.
W 16 minucie poleciałem na nosa, Antek Szymanowski z daleka dośrodkował, a obrońca, przy którym stałem, nie zdołał wybić piłki. Przechwyciłem ją i znalazłem się sam przed bramkarzem. Francillon ułatwił mi zadanie, bowiem nie wyszedł z bramki. Spokojnie wyczekałem na dogodny moment i jak na treningu, przez nikogo nie atakowany, strzeliłem płasko w róg bramki. Objęliśmy więc prowadzenie 1:0.
Trzy minuty przed zakończeniem spotkania było już 6:0 i znów Szymanowski zapoczątkował jedną z ostatnich akcji. Do z daleka dośrodkowanej piłki wyskoczył Francillon, jednakże jej nie dosięgnął i przyjął ją na głowę Szarmach. Andrzej zauważył, że nadbiegam przed pustą bramkę, więc rzucił mi piłkę na nogę. Lekkim strzałem zdobyłem siódmą bramkę. Byliśmy w drugiej rundzie.

Włochy



Został tylko mecz z Włochami, wokół którego powstało mnóstwo spekulacji. Wiele zależało od naszej postawy. Gdybyśmy przegrali, a nawet zremisowali, to awans oprócz nas zdobywali Włosi. W przypadku naszej wygranej - dalej przechodzili Argentyńczycy.
Włosi chcieli, no chcieli ten mecz załatwić. Z tego co wiem i pamiętam, Facchetti próbował się ze mną dogadać. Chciał przekazać ileś tam dolarów za remis, bo ten im wystarczał. Nie wiem, ile Włosi skłonni byli na to przeznaczyć, ale chyba mieli kupę pieniędzy, bo każdemu z zawodników obiecano po 30 tysięcy dolarów za wyjście z grupy.
Sądzę, że na ewentualną transakcję byli skłonni przeznaczyć właśnie 30 tysięcy. To był wtedy straszny pieniądz!
Z drugiej strony podpierała ten mecz Argentyna. Najpierw próbowali podejść naszych działaczy. Po latach w Meksyku spotkałem się z argentyńskim zawodnikiem Ayalą. Oni mieli po 8 tysięcy dolarów za wyjście z grupy. Składali się bodaj po tysiąc dolarów i miały być przekazane dla polskiej ekipy 22 tysiące. Ale Ayala dał tylko 18 tysięcy. Powiedział mi, że nie dał całej sumy bo musiał coś na tym zarobić i skasował "czwórkę". Śmiał się z tego - taki skurczybyk! Nie chciał powiedzieć komu to wręczył, ale wspomniał o dwóch, trzech zawodnikach.
A Włosi jeszcze chcieli dogadać się z nami w przerwie meczu, kiedy było już 2:0. Daliby wszystko, daliby kupę pieniędzy, byle tylko doszło do remisu i ich awansu. Ja w nic się nie wdawałem i grałem normalnie. Dopiero dzisiaj człowiek tak sobie myśli, jakich to miał w drużynie kolegów. Mówiąc wulgarnie, niektórzy za dolara daliby sobie jaja ogolić.
Przeciwko Włochom trzech grało "z podpórką", reszta ambitnie walczyła.
A walczyliśmy wtedy za "czapkę gruszek". PZPN otrzymał po turnieju około miliona dolarów, a piłkarze z tego wzięli jakieś 60 tysięcy. Ja na finałach w Niemczech zarobiłem około 5 tysięcy dolarów. To był normalny skandal.
Przeszliśmy więc do następnej rundy po wspaniałym meczu z Włochami (skończyło się na 2:1). Trafiliśmy do grupy Niemcy, Szwecja, Jugosławia. Wiedzieliśmy, że zrobiliśmy już dużo, a o resztę trzeba będzie powalczyć.

Szwecja



Po spotkaniu z Włochami poszliśmy sobie na piwko. Pijało sieje oficjalnie, oczywiście nie przed meczami. Było nas chyba dziewięciu. Dotarliśmy do hotelu parę minut po jedenastej wieczorem. Kazio Górski był coś naminowany, zaczął nas ochrzaniać, że za późno wróciliśmy. My nic, cicho staraliśmy się przejść do pokojów. Tylko Adaś Musiał wdał się z Górskim w dyskusję, a ten na to:
Wypieprzaj stąd, jesteś pijany!
A chłopak był trzeźwy jak świnia, tyle że po piwie czuć dosyś mocny zapach. Zaraz ci nasi nawiedzeni działacze zaczęli proponować, żeby odesłać Musiała do kraju.
W każdym razie przeciwko Szwecji Musiał nie zagrał, a wstawili nam Zbyszka Guta. I to jeszcze zrobili tak, że Guta dali na prawą obronę, a Szymanowskiego,grającego dotąd na prawej - na lewą. Praktycznie rozpieprzyli nam tę całą defensywę, z którą nam się dobrze grało. I trzeba powiedzieć że ze Szwedami wygraliśmy szczęśliwie, bo oni przecież nie wykorzystali rzutu karnego.
W 43 minucie tej strasznej mordęgi, po długim dosrodkowaniu Gadochy, piłkę na głowę przejął Szarmach, szwedzki bramkarz Hellstroem wyszedł do Andrzeja, a ten zgrał z kozła do mnie. Nie miałem żadnych trudności z wrzuceniem piłki głowa, do pustej bramki. Wygraliśmy więc 1:0.
Po tym meczu Adaś Musiał wrócił do łask, bo jednak okazało się, że jest potrzebny.

Jugosławia



Następna, przeszkodą była Jugosławia. Bardzo dobry zespół, mający technicznie wyszkolonych zawodników. Tak się szczęśliwie ułożyło, że po rzucie rożnym Karasi kopnął bez piłki w polu karnym Szarmacha. Akurat sędzia z NRD Gloeckner się odwrócił i zobaczył jak ten go "rżnie" bez piłki. Gwizdek, żółta kartka, karny. (Deyna na 1:0). Co prawda przed przerwą ten sam Karasi wyrównał, ale w drugiej połowie trafiłem na 2:1.
W 63 minucie po pięknym rajdzie Gadocha bił róg. Ja natomiast na linii szesnastki toczyłem uporczywą walkę z Hadziabdiciem. Łokcie były w robocie. Kombinowałem jak go zmylić. Do tyłu, do przodu, znów od bramki. W tym momencie Robert uderzył piłkę, wystartowałem po przekątnej do krótkiego słupka. Wbiegłem na piłkę - praktycznie dołożyłem do niej głowę - i strzeliłem z kozła w róg bramki. Trzej obrońcy byli o ułamek sekundy wolniejsi, a bramkarz Marić - przekonany że przekażę piłkę któremuś z kolegów - nie interweniował.
W przerwie spotkania z Jugosławią wyniknęła nieprzyjemna historia. Szarmach poszedł do toalety, a obok pod prysznicem odświeżali się Deyna i Gadocha. Nagle wpadł do nich Gmoch:
- Najlepsi to wy jesteście. Reszta to ch..., ale musicie im piłkę podawać, bo mają szczęście do strzelania bramek.
Na to wyszedł Andrzej i spytał: Coś ty powiedział? No i była afera. Zaczęliśmy Gmocha kompletnie ignorować. Muszę jednak obiektywnie stwierdzić, że tak zwany Bank Informacji, prowadzony przez Jacka, trochę nam pomógł.

Niemcy



Tylko zwycięstwo nad Niemcami dawało nam awans do finału (RFN pokonał Szwecję i Jugosławię, a miał od Polski lepszy bilans bramkowy). Niestety, trzeba sobie przypomnieć straszne warunki, jakie panowały na boisku we Frankfurcie po oberwaniu chmury. Dzisiaj nikt by nie dopuścił do rozegrania meczu. I wtedy także nie miał prawa się odbyć.
Niemcy grali na remis. A wygrał im mecz bramkarz Maier. Bronił praktycznie wszystko. A my mieliśmy podcięte skrzydła - wszystkie atuty, którymi operowaliśmy, jak przerzuty, błyskawiczne rozegranie, wyjście szybkością, wszystko było niwelowane przez zalaną murawę.
Po pięciu zwycięstwach, po raz pierwszy podczas finałów zeszliśmy z boiska pokonani (1:0, Mueller, wcześniej Tomaszewski obronił drugiego w tym turnieju karnego - po Szwedzie Tapperze przyszła kryska na Niemca Hoenessa).

Brazylia



Pozostał niedosyt, stać nas było na występ w finale. Troszeczkę byliśmy zrezygnowani, zeszło z nas powietrze. W tym momencie jeszcze raz okazało slęr że Górski jest dobrym psychologiem. Przez trzy dni poprzedzające spotkanie z Brazylią o trzecie miejsce w świecie, praktycznie nic nie robiliśmy.
Kiedy jednak sędzia gwizdnął, to raz jeszcze człowiek się zmobilizował. Pamiętam potworny upał. Jak przebiegłem dwa razy sprintem, to w ogóle nie miałem śliny, język się przyklejał do podniebienia i musiałem go sobie odrywać paluchem. Marzyło się o jednym, o... wodzie.
Po pierwszej połowie - bez bramek. W przerwie było widać po chłopakach, że gonią resztkami sił. Brazylijczycy gnietli nas cały czas. Dopiero w 77 minucie udał nam się wypad. Chcieli złapać na spalonym Zdzisia Kapkę. Ja mu niby podawałem, ale sam pojechałem z piłką. Brazylijczycy gonili mnie przez prawie pół boiska. Wszyscy mnie potem pytali jak to strzeliłem. Odpowiadałem, że kątem oka widziałem dolny róg. A prawda jest taka, że gówno tam wtedy widziałem. Widziałem tylko, że bramkarz wyszedł do przodu i tylko ostatkiem sił, bo już dwóch "chartów" siedziało mi na plecach, uderzyłem piłkę pasówką.
I patrzyłem - wpadnie "franca" czy nie wpadnie. A ona "ti, ti, ti".
Ja mówię - No szybciej! - a ona "ti, ti, ti". I koło słupka się wtoczyła.
Kiedy wreszcie po raz ostatni sędzia gwizdnął, to jakby z człowieka uszło wszystko. Koniec! Jesteśmy trzecią drużyną świata! Wpadliśmy do szatni, położyłem się w chłodnej wodzie i przez pół godziny nawet nie drgnąłem. Zbliżał się wieczór 6 lipca 1974 roku. Z siedmioma zdobytymi bramkami zostałem królem strzelców

Od 30 października 2008 r. prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej

 

 

Projekt graficzny Positive Design Przemysław Półtorak.
Opieka Krzysztof Baryła.
Wszelkie prawa zastrzeżone 2007 r.