Urodzony w Wigilię

czwartek, 20 grudnia 2007 r.

Z JERZYM KRASKĄ rozmawia Janusz Michałek

Kiedy reprezentacja Polski zdobywała w 1972 roku złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Monachium, był Pan najmłodszym piłkarzem w zespole. Niestety, kariera w kadrze równie szybko jak się zaczęła, tak się skończyła. Przyczyną była groźna kontuzja. A jak w ogóle zaczęła się ta przygoda ze sportem?

– Pochodzę z Płocka. Miałem trzech starszych braci i młodszą siostrę. Na podwórku głównie kopaliśmy z rówieśnikami piłkę, ale nie tylko. Kiedyś dość wysoko awansowałem w bardzo popularnym wówczas turnieju tenisa stołowego redakcji „Sztandaru Młodych”. Systematyczne treningi piłkarskie zacząłem w Mazovii. Początkowo grałem w ataku, a sporo podań dostawałem od brata, który występował w pomocy.
 
Urodził się Pan w Wigilię, 24 grudnia 1951 roku. To szczególny dzień, pełen wspomnień...

– Nie będę szczególnie oryginalny. Nasza rodzina żyła dość skromnie, lecz pod choinką każde z pięciorga dzieci znajdowało coś dla siebie – słodycze, jakąś zabawkę, książkę. Potrawy także były typowe: barszcz, kapusta z grzybami, śledź...
 
Co zadecydowało, że Pana kariera potoczyła się tak szybko?

– Mając siedemnaście lat, trafiłem do reprezentacji juniorów Mazowsza, a wkrótce trener Jerzy Słaboszowski powołał mnie do kadry Orlików. To już było ogromne wyróżnienie. No i na którymś meczu wypatrzyli mnie przedstawiciele stołecznej Gwardii. Nagle znalazłem się sam w resortowym hotelu. Nie znałem nikogo. Kupiłem w kiosku plan Warszawy i dzięki niemu dotarłem na stadion. Trudno żyć samemu. W wolnych chwilach wyruszałem na dworzec PKS przy ulicy Żytniej, z nadzieją, że spotkam kogoś z Płocka… Nieco później moimi współlokatorami zostali: bokser Włodzimierz Caruk oraz zapaśnik Stanisław Szpunar. Było już raźniej, chociaż oni często wyjeżdżali na zgrupowania.
 
A jak przebiegała adaptacja w klubie z Racławickiej, wśród dużo starszych kolegów?

– W tamtych czasach składy drużyn były stabilne, nikt przecież nie wyjeżdżał za granicę. W Gwardii parę stoperów tworzyli Roman Jurczak i Ryszard Kielak. Zwłaszcza ten pierwszy wspierał mnie w trudnych sytuacjach. Trenerem był Henryk Szczepański, który zresztą kilkakrotnie odchodził z klubu i wracał. Popularny „Burza” dopiero zakończył karierę, miał dużo zdrowia i podczas letniego obozu w Ustce z całą grupą lubił biegać po plaży. Nie mogłem liczyć na taryfę ulgową. Nagle zaczęły mi dokuczać stawy skokowe. Lekarze podejrzewali nawet płaskostopie, lecz okazało się, że to efekt przeciążeń.
 
Pamięta Pan swój debiut w ekstraklasie?

– Jasne. Na początku sezonu 1969/1970 podejmowaliśmy Cracovię. Do przerwy goście prowadzili 2:0 i w szatni poprosiłem o zmianę.
 
Dlaczego?

– Byłem oszołomiony, czułem, że nie jestem jeszcze przygotowany do gry z ligowymi cwaniakami. Tym sposobem następne pół roku spędziłem w rezerwach i juniorach. Ale stałem się innym zawodnikiem. Nie odczuwałem już kompleksów wobec bardziej doświadczonych rywali. Na początku lat 70. Gwardia posiadała naprawdę silną „pakę.” Awansowaliśmy do finału Pucharu Polski, w rozgrywkach 1972/1973 zajęliśmy trzecie miejsce w ekstraklasie. Może teraz trudno w to uwierzyć, ale podczas niektórych meczów trybuny były pełne, a kibice siedzieli na bieżni.
 
Spotyka Pan dawnych partnerów z boiska?

– Rzadko. Niektórzy, m.in. Ryszard Szymczak i Ryszard Kielak, niestety już nie żyją. Inni rozjechali się po świecie. Świetną okazją do wspomnień są jednak wojaże z ekipą „Orłów Górskiego”. Na przykład w Chicago mogłem porozmawiać po długiej przerwie z Adamem Lipińskim, w Nowym Jorku z Krystianem Michalikiem i jego synem Januszem. Natomiast w niemieckim Hamm pojawił się niespodziewanie Jan Sroka.
 
Nadspodziewanie szybko znalazł się Pan wśród wybrańców trenera Kazimierza Górskiego...

– Wspólnie z Antonim Szymanowskim, Grzegorzem Lato, Andrzejem Szarmachem występowałem w młodzieżówce, którą prowadził Andrzej Strejlau. Widocznie wystawił nam dobre rekomendacje. Tymczasem zbliżały się eliminacje do turnieju olimpijskiego w Monachium. W kwietniu 1972 roku, na kilka dni przed odlotem do Bułgarii, rozegraliśmy w Łodzi towarzyski mecz z NRD, zwyciężając 2:1. Bramki zdobył Włodzimierz Lubański, który był kapitanem reprezentacji i powitał mnie niczym dobrego znajomego. Ku swojemu zaskoczeniu występowałem na boisku przez 90 minut. Pan Górski traktował nas jak ojciec, atmosfera była wspaniała.
 
Ze Starej Zagory wracaliście w minorowych nastrojach...

– W przeddzień spotkania szef banku informacji Jacek Gmoch wziął mnie na spacer i powiedział, że będę pilnował Christo Bonewa. Od niego zaczynała się większość akcji Bułgarów – był silny, a przy tym bardzo dobrze wyszkolony technicznie. Do przerwy prowadziliśmy 1:0. Mogło być jeszcze lepiej, ale rumuński arbiter nie uznał nam drugiego gola. Natomiast w 68. minucie podyktował wątpliwy rzut karny dla gospodarzy. Kiedy Lubański protestował – ujrzał czerwoną kartkę.
 
Victor Padureanu przez dłuższy czas stał się w Polsce symbolem stronniczego sędziowania. Niemal po każdej kontrowersyjnej decyzji kibicie skandowali na stadionach jego nazwisko. Tymczasem po latach sam Lubański przyznał się do obrażenia Rumuna.

– W drugiej połowie było bardzo nerwowo, mnożyły się faule. Ostatecznie ulegliśmy gospodarzom 1:3, a Bonew strzelił dwa gole. Nikt nie miał jednak do mnie pretensji. Wszyscy czuliśmy się oszukani.
 
Rewanż na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, zakończony efektownym zwycięstwem 3:0, obserwował Pan jednak z ławki rezerwowych. To chyba nie przypadek?

– Trener Górski musiał postawić na bardzo ofensywne ustawienie. Bohaterem dnia okazał się Jan Banaś, który dwukrotnie trafił do siatki. Na zakończenie eliminacji nasłuchiwaliśmy transmisji radiowej z Gijon. Hiszpańscy amatorzy zremisowali z Bułgarami i dzięki temu mogliśmy już szykować się do udziału w igrzyskach.
 
Był Pan pewien nominacji?

– Raczej tak. W kadrze znalazłem się wspólnie z kolegą klubowym Ryszardem Szymczakiem, który został akurat królem ligowych strzelców. Sporo śmiechu było przy pobieraniu sprzętu. Ja dostałem na przykład dres z nazwiskiem… Irena Szewińska. Z kolei koszulki chłonęły pot, a podczas deszczu mocno ciążyły. Kto by jednak przejmował się takimi detalami?
 
Jak obecnie wspomina Pan swoją imprezę życia?

– W inauguracyjnym spotkaniu z Kolumbią – było 5:1 – zastąpiłem w końcówce Zygfryda Szołtysika i już mogłem czuć się olimpijczykiem pełną gębą. Później przyszły zwycięstwa 4:0 nad Ghaną, 2:1 z NRD oraz remis 1:1 z Danią. Kiedy przygotowywaliśmy się do bardzo ważnego spotkania z ZSRR – w wiosce olimpijskiej w Monachium nastąpił zamach. Palestyńczycy z organizacji „Czarny Wrzesień” wdarli się do pomieszczeń zajmowanych przez sportowców Izraela, wzięli zakładników. Podczas próby ich odbicia zginęło kilkanaście osób. Głośno mówiono o przerwaniu igrzysk. Na szczęście do tego nie doszło i zagraliśmy w Augsburgu z ZSRR.
 
Nie tylko z wymienionych powodów było to bardzo nerwowe, wręcz dramatyczne spotkanie.

– Urządzało nas tylko zwycięstwo. Tymczasem po akcji Olega Błochina Rosjanie prowadzili 1:0. Ponadto Jurek Gorgoń został kontuzjowany. W 35. minucie zająłem jego miejsce na środku obrony, chociaż zwykle spełniałem rolę defensywnego pomocnika. Sukces zapewniliśmy sobie dopiero w końcówce. Najpierw wyrównał z karnego Kazimierz Deyna, a w 87. minucie wynik ustalił Zygfryd Szołtysik.
 
Pojawił się on na boisku niejako z konieczności, ponieważ Andrzej Jarosik nie chciał zastąpić Zbigniewa Guta. Wiedzieliście o tym?

– Te fakty poznaliśmy dopiero w szatni. Ponoć napastnik Zagłębia Sosnowiec powiedział trenerowi: „A co ja teraz pomogę, skoro wcześniej nie grałem?”. Pan Górski kazał rozbierać się Szołtysikowi, a Jarosik już na zawsze pożegnał się z reprezentacją. Maroko nie mogło nam zagrodzić drogi do finału. Zwyciężyliśmy 5:0 i o złoty medal graliśmy w Monachium z Węgrami. Pilnowałem Lajosa Kü i chyba nie dałem mu specjalnie pograć, bowiem na ostatni kwadrans został zmieniony. W tym momencie prowadziliśmy już po strzałach Kazimierza Deyny 2:0 i nie pozwoliliśmy odebrać sobie zwycięstwa. Hymnu na Stadionie Olimpijskim nigdy nie zapomnę. Miałem wtedy raptem dwadzieścia lat...
 
Tymczasem niespełna rok później musiał Pan pożegnać się z reprezentacją. 

– Złoty medal olimpijski nie przez wszystkich był doceniany. Prawdziwym sprawdzianem miały stać się dla nas eliminacje mistrzostw świata. 6 czerwca 1973 roku pokonaliśmy w Chorzowie 2:0 Anglię – jedyny raz w dziejach naszego futbolu. Lubański najpierw zdobył bramkę, a wkrótce doznał fatalnej kontuzji. Biegł akurat do piłki podanej przeze mnie. Nie przypuszczałem, iż niebawem podzielę los Włodka. W 13. minucie towarzyskiego spotkania Poznań – Warszawa usłyszałem w kolanie trzask, jakby pękła sucha gałąź. Dopiero po trzech miesiącach zapadła decyzja o operacji, a wtedy nie było jeszcze artroskopów. Transmisję z historycznego meczu na Wembley oglądałem w szpitalu z zagipsowaną nogą. Wiosną 1974 roku trener Górski dał mi szansę w sparingu z Fortuną Duesseldorf. Niestety, w 13. minucie kolano znów nie wytrzymało. Okazało się, że był to kres marzeń o wielkiej karierze. Musiałem regularnie odwiedzać gabinety lekarskie, nigdy nie wróciłem do formy z okresu 1972-1973.
 
Jak tu nie wierzyć w pechową trzynastkę. W statystykach ma Pan również 13 oficjalnych występów w reprezentacji. Ta liczba wyraźnie Pana prześladuje...

– Jednak właśnie z tym numerem grałem na igrzyskach.
 
Niemal przez całą karierę był Pan wierny warszawskiej Gwardii. Na początku tego roku wrócił Pan do klubu w roli szkoleniowca. Ta misja od początku była chyba straceńcza?

– Przez poprzednie dziesięć sezonów pracowałem w Legii, głównie z rezerwami. Przeżyłem różne momenty. Zdarzało się, że piłkarze z głośnymi nazwiskami urządzali w meczach niższych klas rodzaj demonstracji. Tak było m.in. na boiskach w Łomiankach i Nadarzynie. A Gwardia… Na półmetku sezonu 2006/2007 zgromadziła w czwartej lidze zaledwie cztery punkty. Wiadomo, co to oznacza. Nie mogłem odmówić pomocy. Jednak na przełomie kwietnia i maja doszło do rozstania. Mam emeryturę z Gwardii, rentę olimpijską i jakoś sobie radzę. Problemy rodzinne nie pozwalają mi na opuszczenie stolicy. Muszę być na miejscu.
 
Nawet w chwilach największych sukcesów był Pan cichym, bardzo skromnym człowiekiem. 

– Nie potrafię rozpychać się w życiu. Nigdy nie zabiegałem o popularność. Tak zostałem wychowany.
 
Panie Jurku, Wesołych Świąt!

TRYBUNA

 

Projekt graficzny Positive Design Przemysław Półtorak.
Opieka Krzysztof Baryła.
Wszelkie prawa zastrzeżone 2007 r.